9 lutego zmarł w Berlinie Winfried Lipscher, niemiecki Warmiak, dyplomata, teolog i tłumacz, prekursor pojednania polsko-niemieckiego i aktywny uczestnik dialogu między Kościołami w obu krajach, oddany i świadomy przyjaciel Polski i Polaków.
Winfried Lipscher był Członkiem Honorowym Wspólnoty Kulturowej „Borussia”.
Cześć Jego pamięci!
Żonie Brigitte, Synowi Zbyszkowi z Kamilą składamy wyrazy szczerego współczucia.
Zarząd WK „Borussia” i Zarząd Fundacji „Borussia”
Swojego wieloletniego Przyjaciela wspomnieniem, wierszem i fragmentem Dzienników żegna Kazimierz Brakoniecki
„Z prawdziwym smutkiem przyjąłem wiadomość, że wczoraj 8 lutego 2024 r. zmarł w Berlinie Winfried Lipscher (Wartenburg/Barczewo 1938 – Berlin 2024) mój (i nasz, bo następnie i Wspólnoty Kulturowej „Borussia”, której był honorowym członkiem) wielki Przyjaciel, wieloletni i pomocny orędownik pojednania polsko-niemieckiego od epoki kanclerza W. Brandta, wierny towarzysz przyjaźni ermlandzko-warmińskiej, prusko-mazurskiej; dyplomata, teolog, tłumacz, działacz polityczny, sympatyk i współtwórca naszej działalności kulturalno-społecznej na Warmii i Mazurach. To on zainicjował opracowanie antologii piśmiennictwa autorów Ziemi Pruskiej, której pierwszy wydanie ukazało się w Niemczech w 1996 r. jako „Meiner Heimat Gesicht” (wydanie polskie ,,Borussia. Ziemia i ludzie”, 1999; kolejne edycje w j. rosyjskim i litewskim). Łączyło nas nie tylko Barczewo jako miejsce urodzenia, ale autentyczna przyjaźń ludzi, którzy przede wszystkim są humanistami i demokratami, wyznającymi te same, bliskie wolnemu i twórczemu życiu, wartości. Nazywał tę przemianę lokalno-europejskich stosunków w dawnej Europie Wschodniej mianem „drugiej rewolucji kopernikańskiej”..”..
Kazimierz Brakoniecki
Wartembork: miasto o trzech imionach
Pamięci zmarłego Przyjaciela Winfrieda Lipschera (1938-2024)
Wielki kompozytor Feliks Nowowiejski,
autor melodii do piastowskiej „Roty” Konopnickiej,
urodził się na Warmii w Wartemborku,
po wojnie miał nazywać się Nowowiejsk,
ale coś niesympatycznego przypominał.
Przyjaciel Polski Winfried Lipscher
urodził się jako Niemiec w 1938 w Wartenburgu,
warmińsko-niemieckim miasteczku w Ermland,
a wyjechał w 1958 roku już z Barczewa,
nie zdążył zdać polskiej matury, bo mu zabroniono.
Urodziłem się w kamienicy na ulicy Mickiewicza,
w tym samym mieście w 1952 roku
niedaleko muzeum Nowowiejskiego:
miasto to samo ludzie inni, inne państwa,
Wartenburg – Wartembork – Barczewo –
Atlantyda Północy jak sobie uświadomiłem.
A teraz rozmawiamy w willi kompozytora „Legendy Bałtyku”,
Jan Nowowiejski ostatni syn Feliksa, Lipscher i ja Brakoniecki
Jan kustoszem jest muzeum ojca, gra nam na fortepianie,
ciekawi go nasze miasto urodzenia, Warmia rodzinna,
prosi abyśmy pokazali swoje dłonie,
które mogą nam wskazać linie przyjaźni.
On wyciąga wielkie stare i sprytne palce pianisty,
Winfried też może się pochwalić ich rozmiarem,
ja mam najmniejsze dłonie z niemuzykalnymi palcami,
kiwają siwo głowami magowie nut papilarnych,
więc szybko odwracam prawą rękę i pokazuję
wnętrze linii z kluczem metafizyki wciśniętym w dłoni,
jak struny fortepianu ulic oratoryjnego miasta,
które słynie z krat ciężkiego więzienia
a nie z muzyki i poezji wolnego ducha.
* * *
Poniżej publikuję fragmenty mojego „Dziennika olsztyńskiego 1989-1993”
o początkach przyjaźni z Winfriedem Lipscherem
7 X 1989
Wróciłem z Warszawy, gdzie byłem po raz drugi u Winfrieda Lipschera z Ambasady RFN, z którym od kilku tygodni kontaktuję się telefonicznie. Ktoś mu wiosną podarował antologię młodej poezji polskiej „Nowe roczniki”, a on zaskoczony znalazł w niej poetę urodzonego w jego rodzinnym Barczewie (a raczej w wschodniopruskim Wartenburgu, bo jego rok urodzenia przypadł na 1938). Moje wiersze spodobały mu się na tyle, że postanowił skontaktować się z ich autorem. Co prawda nigdy nie myślałem o sobie jako o barczewianinie. Po prostu urodziłem się w tym warmińskim miasteczku przez czysty przypadek: mama po ukończeniu w Szczytnie liceum dla wychowawczyń przedszkoli dostała tam nakaz pracy, i musiała opuścić Olsztyn. Co prawda to niedaleko, niecałe 20 km, ale jednak. Przedszkole mieściło się w tym samym budynku, co za czasów niemieckich. Ojciec dalej pracował w Olsztynie jako budowlaniec (ślub wzięli w kościele św. Józefa na olsztyńskim Zatorzu w lutym 1950 roku). W Barczewie zdążyła urodzić się siostra Barbara, no i ja w grudniu 1952 w domu przy ulicy Mickiewicza 19 (na I piętrze). Wróciliśmy do Olsztyna w 1954, a w grudniu 1955 zamieszkaliśmy na ulicy Jagiellończyka pod numerem 27 na I piętrze.
A tu nagle taka niespodziewana wiadomość od niemieckiego barczewianina, właściwie polsko-niemieckiego, gdyż Lipscher opuścił Warmię i Polskę w 1957 r. Radca ambasady niemieckiej szuka kontaktu z polskim krajanem-poetą. Na początku trochę musiałem udawać, że coś mnie wiąże z tym więziennym miasteczkiem, które moim zdaniem powinno być bardziej dumne z cudownego pomnika nagrobnego z marmuru z końca XVI wieku Batorych, niż z ponurego więzienia, w którym siedział gauleiter Koch, a także olimpijczyk-zdrajca Pawłowski, słynni przeciwnicy pezetpeerowskiej władzy, jak Michnik czy Frasyniuk. Ale rzeczywiście: w Wartemborku (to pierwsza, spolszczona nazwa miasta Wartenburg) urodził się nie byle kto, bo sam Feliks Nowowiejski, prawdziwie wielki kompozytor polski z I połowy XX stulecia, którego opery wystawiano w Nowym Jorku! Dla współczesnych olsztynian Barczewo (nazwa pochodzi od nazwiska zasłużonego dla tutejszej polskości księdza i regionalistę Walentego Barczewskiego, tuż po wojnie proponowano Nowowiejsk!) przez lata było miasteczkiem smacznych lodów lizanych w cieniu ponurego więzienia.
Zauważyłem, że tematyka regionalna – jako miejsce spotkań kultur, dziejów, ludzkich losów – ponownie ożywa jako inspiracja (wcale nie z powodów tendencyjnych tym razem) i zachęta do poszukiwania tożsamości prywatnej i narodowościowej. Mówi się, ze jest to tzw. Europa dużych i małych ojczyzn. Ja kilka lat temu po lekturze Miłosza „Rodzinnej Europy” uświadomiłem sobie głębsze znaczenie naszego bałtyckiego regionu, ponieważ zawsze bolałem nad polską, wielowiekową awersją do morza (Bałtyku). Trzeba było się trzymać zębami i pazurami Pomorza i Śląska!
Winfried Lipscher zdecydował, że będzie tłumaczył moje wiersze, że ponownie nawiąże kontakty z samym Karlem Dedeciusem (u którego kiedyś jako tłumacz pracował), żeby je w Niemczech opublikować. Przeszliśmy na ty i długo rozmawialiśmy o Barczewie, latach powojennych, religii i polityce. Oto co zapamiętałem: 20 I 1945 roku cała jego rodzina opuściła w pośpiechu kolejowym transportem Wartenburg, gdzie jego ojciec pracował jako urzędnik w spółdzielni chłopskiej. Pociąg z uciekinierami nie mógł się przebić na zachód i dotarł na krańce Warmii (Ermland) do Braniewa. Stamtąd cywilna ludność z Prus Wschodnich uciekała przed Armią Czerwoną całymi rodzinami na furmankach i pieszo przez zamarznięty Zalew Wiślany. Dużo osób potonęło. Winfried sam widział, jak zatonęła furmanka z końmi tuż przed ich zaprzęgiem, ale na szczęście i rodzina, i żołnierze ( bo ci też uciekali) w porę zeskoczyli. Z Krynicy Morskiej dotarli do Gdańska, a stamtąd pod Słupsk. Ojca w Braniewie zabrali do Volkssturmu, w Königsbergu dostał się do niewoli radzieckiej, ale został zwolniony, kiedy udowodnił, że nie był członkiem hitlerowskiej NSDAP. Wrócił do Wartenburga/Barczewa latem 1945 i w zdewastowanym domu znalazł list od żony spod Słupska, co spowodowało, że cała rodzina odnalazła się i wróciła do miasteczka. Katoliccy Lipscherowie należeli do niemieckich kolonistów na Warmii, nie znali w ogóle polskiego. W powojennym chaosie nie wiedzieli czy Prusy Wschodnie z Warmią zostaną dalej niemieckie, czy przekazane zostaną Polsce czy ZSRR. Musieli zostać, ponieważ nie mieli żadnych dokumentów, a katolickich Warmiaków nowe polskie władze zaczęły traktować jako zniemczonych Polaków. Rodzice początkowo wzbraniali się przed podpisaniem polskiego obywatelstwa, ale w końcu zmuszono ich do tego ( ojciec siedział za odmowę 10 dni w areszcie w ratuszu).
Winfried poszedł do polskiej szkoły, uczył się dobrze, został ministrantem (jego wujek Hugo był kościelnym przy parafii św. Anny), uczęszczał na zajęcia parafialne. Ksiądz był ten sam niemiecki, kaleczył polski, dopiero później pojawił się polski z Wilna. Do szkoły średniej do matury (której jednak nie mógł zdobyć nie tyle z powodów narodowościowych, ile katolickich: jawnie deklarował swoją katolickość) codziennie dojeżdżał pociągiem albo autobusem do Olsztyna. Pracował w Barczewie jako kasjer w urzędzie miejskim. Wreszcie rodzina dostała pozwolenie na wyjazd do Niemiec w 1957 roku, kiedy zelżał reżim komunistyczny. Tam ukończył teologię na uniwersytecie w Münster, zajął się tłumaczeniem z języka polskiego, współpracował z polską prasą, nawiązał kontakt z tłumaczem Karlem Dedeciusem, a od 1971 (z przerwami) zaczął pracę jako tłumacz (teraz jest radcą) w Ambasadzie RFN w Polsce. Od lat angażuje się czynnie w polityczny i religijny proces pojednania polsko-niemieckiego. Ma w swoim dorobku liczne tłumaczenia literackie, ale i zasługi dyplomatyczne. Opowiadał też o tym, jak to po przyjściu polskiej władzy rządowej nieliczni Warmiacy i Mazurzy, którzy opowiedzieli się szybko po stronie komunistów, nawet jeśli byli analfabetami, stali się okrutni i małoduszni w stosunku do pozostałej ludności autochtonicznej (nie tylko tej „niemieckiej”). Do Barczewa prawie nie jeździł, bo zawsze ciągnął się za nim „ogon”.
20 X 1989, piątek
Dzisiaj w południe pojechałem do Barczewa, żeby natchnąć się atmosferą „odnalezionego” miasteczka Nowowiejskiego, Lipschera i… Brakonieckiego. Nieduże i zaniedbane domy, pokaleczone tynki, a kościoły (te dwa zabytkowe) piękne. W gotyckim p.w. św. Anny malowanie ścian i sklepień. Rozmawiałem z proboszczem i z parafianką, mówili z akcentem niemieckim, a do siebie po niemiecku. Czyżby to dawna autochtonka wspierająca remont? Spytałem się, czy na remont świątyni łożą byli parafianie mieszkający w Niemczech. Wyniosły ksiądz proboszcz zaprzeczył („Ależ skąd!”), ale to nieprawda, bo fundusze są i stamtąd. Chyba podejrzanie wyglądałem i mnie zbył. To przecież dobrze mieć taką współpracującą ze sobą wspólnotę parafian ponad podzielonymi państwami. Rozchmurzyło się mgły zrzedły, kiedy stanąłem na dziedzińcu zamkniętym skromną bryłą kościoła św. Andrzeja niedaleko więzienia, popisującego się solidnym murem. Za nim ujrzałem sylwetę innego kościoła (jakby „wychudzonego”) wchłoniętego przez teren więzienia. We wnętrzu św. Andrzeja kryją się cuda: barokowe, drewniane ołtarze, obrazy oraz niesamowicie imponujący późnorenesansowy pomnik nagrobny braci Batorych. Jedynie ten zabytek figuruje w podręcznikach sztuki omawiających epokę renesansu w naszym regionie. Tuż obok zamknięty i otoczony murkiem ceglany kościół, kiedyś ewangelicki. Wróciłem na moją ulicę Mickiewicza, przeszedłem się pod balkonem kamieniczki nr 19, w której się urodziłem. Domu rodzinnego Nowowiejskiego nie ma, ten, w którym jest muzeum jego imienia, to kolejny nadbudowany nad nieistniejącym parterowym. Wysoko piętrzy się zniszczony cmentarz, a z drugiej strony – szpital zakaźny, w którym Ko-Hanka jako dziewczynka leczyła żółtaczkę. Mama przedszkolanka była piękną, młodą kobietą – rudowłosa, biała cera, postawna, podobała się mężczyznom. Dlaczego wybrała Janka? Spotkali się w pociągu w 1949 roku na trasie Szczytno-Olsztyn. Podobno zaimponował jej wojskową postawą, bohaterstwem (stracił oko jako partyzant AK). Dlatego spodobał się i jej ojcu, odważnemu żołnierzowi z okresu wojny z bolszewikami. Mijam jeszcze schronisko młodzieżowe, dom opieki…No i niemało pijaków.
Urodziłem się 12 grudnia nad ranem. Poród przyjęła, a nie był łatwy, Warmiaczka Orłowska. Byłem cały siny i się nie ruszałem. Orłowska trzepnęła mnie w tyłek, a ja siknąłem: -,,Weno wej siurek” – wykrzyknęła! Ta sama położna przyjęła Winfrieda na świat jako Frau Orlovsky w 1938. Na parterze naszego domu (mieszkanie było służbowe) mieszkała druga położna (akuszerka) Hanowska, ale jej akurat nie było, dlatego ojciec pobiegł w kierunku kościoła św. Andrzeja po Orłowską. Ochrzczeni zostaliśmy obaj w gotyckiej św. Annie, w której Winfried był następnie ministrantem – może i podczas moich chrzcin w Boże Narodzenie (?).
Waham się, chociaż pragnąłbym wierzyć i postępować tak, jak ustalił to pastor-męczennik.
21 X 1989, sobota
List od Winfrieda Lipschera z 17 X:
Drogi Panie,
W tej chwili wszyscy jesteśmy bardzo obciążeni uchodźcami z NRD oraz przygotowaniami do wizyty kanclerza Kohla w dniach 9-14 listopada. Potem się trochę odetchnie.
Nazwiska obecnego proboszcza w Barczewie nie znam, bowiem nie utrzymuję kontaktu. W roku 1952, kiedy Pan się urodził, proboszczem i dziekanem w Barczewie był ks. Maxymilan Tarnowski, Niemiec, który był tam od roku 1936 i mnie też chrzcił. Jak po wojnie nastała Polska, to on nie znał języka polskiego. Uczył się, ale niezbyt dobrze mu to wychodziło. Usunięty został siłą w roku 1954 lub 1955, najpierw do Lamkowa, potem do Ornety, gdzie zmarł w grudniu 1981 roku, mając 99 lat. Dopiero po jego odejściu przyszedł polski ksiądz Władysław Dadas, a kilka lat po nim ks. Henryk Tołwiński, obaj z Wilna.
Ja chodziłem do szkoły powszechnej w Barczewie do roku 1953. Następnie jako pracownik prezydium rady narodowej uczęszczałem w Olsztynie do liceum korespondencyjnego, skąd mnie usunięto w roku 1955. Wyjechałem do Niemiec bez matury mając 19 lat w roku 1957. Do żadnej mniejszości polskiej na Warmii nie należeliśmy, o Polskę nie walczyliśmy, byliśmy Niemcami. Jeżeli obecnie często się pisze i mówi, że działa się krzywda Mazurom, Warmiakom, autochtonom, to nasza rodzina do tego kręgu nie należała. My po prostu byliśmy Niemcami jak zresztą większość tamtej ludności, bowiem przecież w roku 1920 podczas plebiscytu ok. 96% ludności głosowało za Niemcami. Tak to było.
Ogromnie się cieszę, że Pana poznałem. Dwóch „Barczewianinów” z dwóch odrębnych światów, ale potrafiących się bardzo szybko dogadać. A to jest ważne. Liczą się wymiary ludzkiego serca, a nie obywatelstwo, narodowość lub ustrój.
Lipscher urodził się w kamieniczce stojącej przy obecnej ulicy Wojska Polskiego 5 (mieszkanie służbowe, ojciec pracował jako wicedyrektor w młynie). Po wojnie mieszkali w domku dziadków koło cmentarza (nie zachował się).
Kazimierz Brakoniecki
Fot. Jacek Sztorc